Ktoś ma podobną historię schowaną na dnie duszy? „Spotkanie po 12 latach czyli historia, którą życie zmontowało lepiej niż Netflix. Związek? To nie był związek. To była przyjaźń z dopiskiem „a może więcej”, tylko bez kontroli dostępu, bez haseł, bez śledzenia lokalizacji. Ziomalska symbioza. Zero dramatów, zero cyrków. Ale jedno wiem — niektóre historie nie kończą się wtedy, gdy zamilkną. One po prostu czekają… aż wszystko inne zamilknie razem z nimi. I wtedy wracają. Z rozpędu. Albo po swoje. Jak boli — to też dobrze, znaczy że żyjesz. Spotkaliśmy się przez przypadek. 12 lat temu. Londyn. Biegłam do pracy, a w tamtym czasie to szybciej wsiąść w autobus niż jechać samochodem. Więc wsiadłam. On też. ... Wsiadłam do autobusu, bo życie wtedy nie przypominało Ubera — to był PKS z rozwalonymi siedzeniami i zapachem cudzych decyzji. Wsiadł i on. Jak nieproszony DM od exa o 3 w nocy — zbyt niespodziewany, żeby był przypadkiem. Zaczęliśmy gadać. I to nie było to niezręczne „skąd jesteś?”, tylko vibe jakbyśmy nagrali już wspólnego vloga z podróży po życiu. Wymieniliśmy się numerami. Czyli w dzisiejszych realiach: podpisaliśmy klauzulę emocjonalnego niedokończenia. Rozmawialiśmy jakbyśmy się znali od zawsze, tylko ktoś wcześniej nas rozdzielił przy porodzie dusz. Zero napinki, żadnych podchodów. Ziomalska chemia level “ja mówię, ty kończysz zdanie”. I już wtedy było wiadomo, że to nie będzie typowa historia z "żyli długo i szczęśliwie", tylko bardziej "żyli osobno, ale kurwa intensywnie". Wymieniliśmy się numerami. Tak jakbyśmy podpisali pakt z diabłem: „Jeśli się odnajdziemy — rozpierdoli to wszystko, co znamy.” Mieszkał na końcu miasta, ale dla takich połączeń Google Maps to nie problem, tylko tło. Był vibe. I był ogień. Miłością nie nazwę, bo dziś miłość to dla mnie coś więcej niż wspólne memy i dobre poranki. Ale wtedy… to było lepsze niż związki z instrukcją obsługi. Nie kontrolowaliśmy się. Nie tłumaczyliśmy z głupot. To było jak gra bez zasad, ale z cholernie dobrym składem. Był z drugiego końca miasta, ale wtedy odległość nie miała znaczenia. Bo jak chcesz, to znajdziesz sposób. A jak nie chcesz — to wymówki. Ja z bagażem emocjonalnym, on z plecakiem energii, której nie rozumiałam, ale chciałam więcej. Nie wiem, czy to była miłość. Raczej trip. Bez narkotyków, ale z halucynacją wspólnej przyszłości. Było łatwo. Aż za łatwo. A ja, niestety, byłam przyzwyczajona, że jak coś nie boli, to pewnie udajesz. I wtedy ja, jak klasyczna idiotka z ambicjami, wyjechałam. Miałam wrócić. Naprawdę. Zostawiłam rzeczy. Ale karma ma lepsze tempo niż plan lotu. Siostra mnie sprzedała, eks poczuł, że nie może mnie już dusić, więc jak bohater z kiepskiego romansu rzucił się z kwiatami i nową osobowością. Dałam się nabrać. Bo czasem jesteśmy głupi, nawet jak jesteśmy mądrzy. Tamten mnie szukał. Znalazł mnie — social media, XXI wiekowe wróżki. Znalazł. Ale algorytmy nie łączą ciał, tylko konta. I tak się staliśmy danymi offline. Nie zobaczyliśmy się już nigdy. On też wyjechał. Polska nas złączyła, ale jak to Polska — znowu postawiła nas na dwóch końcach mapy. Każde z własną walizką żalu i SMS-ami, które kończą się na „może kiedyś”. Nie wiem czy to była miłość, bo teraz widzę, że często mylimy chemię z traumą. Ale było coś więcej niż przeciętnie. I to „coś” wciąż siedzi mi pod skórą. I wiesz co jest najgorsze? Że niektóre historie nie mają końca. One po prostu zawieszają się w czasie. Jak niedokończona wiadomość, jak spojrzenie, którego nie zdążyłeś odwzajemnić. Jak rozmowa, która powinna była się wydarzyć, ale nikt nie miał odwagi powiedzieć „zostań”. Czuję, że to nie koniec. To jest jak z tymi starymi płytami — niby zapomniane, ale jak puścisz raz jeszcze, to nagle przypominasz sobie wszystkie wersy i kurwa łzy same lecą. Niektórych ludzi nie trzeba naprawiać. Nikt z nas nie jest zepsuty. ..tylko znaleźć ich w odpowiednim czasie. Minęło 12 lat. Oboje mieszkamy w Polsce, ale w innych światach. Dalej gadamy. Od czasu do czasu. Krótkie wiadomości jak te nieprzeczytane powiadomienia, które zawsze zostają na górze. I coś czuję… Że ta historia nie skończyła się wtedy. Tylko się przycisnęła na pauzie. A może los czeka na moment, żeby jebnąć play w najmniej oczekiwanym momencie. Bo czasem to, co prawdziwe, nie znika. Ono się ukrywa, aż dorośniesz na tyle, żeby tym razem nie spierdzielić. Prawdziwe rzeczy nie umierają. One zapalają papierosa w kącie i patrzą, jak się smażysz w swoich błędach. Nie wiem, co zrobię, gdy go zobaczę. Przytulę? Ucieknę? Rozpadnę się? A może po prostu... spojrzę w oczy i zobaczę swoje własne piekło, które przez lata nazywałam “niedokończoną historią”. Niektóre powroty są jak przekleństwa. Ale czasem… trzeba wypić ten kieliszek trucizny do końca, żeby przestał śnić się po nocach. I tak właśnie zamierzam zrobić. Nie wraca się po ludzi. Wraca się po długi. A my mamy sobie trochę do oddania. Do zobaczenia niebawem.” Nie pamiętam, gdzie przeczytane, nie znam autora Fot.Pinterest


 

Wiesz, depresja nie wygląda jak non-stop płacz i dramaty. To nie jest ta scena z filmu, gdzie facet siedzi w ciemnym pokoju i wali głową w ścianę. Nie. Depresja potrafi być… spokój. Cholerny spokój. Spokój, który w środku cię zjada. Znasz typa, który zawsze się uśmiecha, gada z każdym, śmieje się z twoich żartów, a w środku czuje pustkę? To ona. Wkurwiająco spokojna, zawsze „wszystko spoko”, zawsze „zobaczymy”. W jej głowie dni mijają jeden za drugim, a plany na przyszłość? Nie istnieją. W myślach krzyczy o przerwę od życia, a na głos mówi, że jest ok. I tak, czasami życie jest tak ciężkie, że myśli o zakończeniu wszystkiego pojawiają się jak czarne chmury nad miastem. Ale ta depresja… nigdy nie pokaże ci twarzy. Jest mistrzynią masek – czasem nawet na siłę, udając, że wszystko jest w porządku. Ale tu jest moment, w którym musisz się obudzić: możesz to zmienić. Możesz zdjąć maskę i wziąć życie w swoje ręce. Nie jutro, nie za tydzień – TERAZ. Tak, kurwa, będzie ciężko. Tak, będzie cholernie niewygodnie. Ale każdy krok, który zrobisz, każda zmiana myślenia, każda mała akcja – odpycha cię od tego spokoju, który zabija od środka. Depresja może cię złamać, ale nie musi cię definiować. Możesz być tym facetem, który widzi życie nie jako obowiązek, tylko jako wyzwanie. Zaczynasz od drobnych rzeczy: wstajesz rano, robisz jedną rzecz dla siebie, nie poddajesz się nawet jeśli w środku krzyczy chaos. I powoli, kurwa powoli, zaczynasz wierzyć, że twoje życie nie jest odliczaniem dni, tylko tworzeniem ich wartości. I wiesz co? Kiedy w końcu to poczujesz – ten spokój przestanie być wrogiem. Zamiast tego stanie się twoim paliwem. Bo w końcu jesteś świadom, że możesz żyć na własnych zasadach, a nie na zasadach tej cholernie sprytnej depresji. - Adwokat Diabła