Nie wiem, od czego zacząć. Bo każde „dziękuję” brzmi zbyt mało. A każde „przepraszam” za bardzo się powtarzało. Ale przecież Ty i tak zawsze czytałaś mnie między wersami. Więc może i teraz zrozumiesz mnie lepiej, niż ja sam siebie. Byłaś światłem, które wpadło do pokoju, w którym od dawna nie było nawet okna. Czułością, której nie chciałem przyjąć, bo myślałem, że nie zasługuję. Byłaś ręką wyciągniętą do kogoś, kto sam siebie topił. I nie pytałaś, dlaczego milczę. Nie uciekałaś, gdy zamykałem się w sobie. Kochałaś mnie… mimo. Nie za coś. Mimo wszystko. A ja? Byłem murem. Zimnym, niemyślącym, pozbawionym odwagi, by pozwolić Ci wejść dalej. Bałem się Twojej obecności, bo wiedziałem, że rozpuścisz ten lód, którym tak szczelnie zalałem własne emocje. Pokochałaś mnie w wersji najgorszej. W wersji wycofanej, zamroczonej, niedojrzałej. Kiedy mówiłem, że nie jestem gotowy — Ty mówiłaś, że poczekasz. Kiedy odpychałem — Ty przytulałaś. Kiedy raniłem ciszą — Ty odpowiadałaś miłością. Dziś, po czasie, widzę, jak ogromnie Cię zawiodłem. Nie zdradziłem Cię z inną. Zdradziłem z własnym lękiem. Z nieumiejętnością bycia tym, kogo tak bardzo chciałaś we mnie zobaczyć. Jest we mnie wdzięczność. Za każdą chwilę, gdy kochałaś mnie bardziej, niż ja kochałem siebie. Za każdy dzień, gdy zostałaś, mimo że łatwiej było odejść. Za Twoje „wierzę w Ciebie”, kiedy sam się już skreśliłem. Ale jest też wstyd. Bo nie umiałem wtedy przyjąć takiej miłości. Zbyt prawdziwej. Zbyt pięknej dla kogoś, kto od lat nie wierzył, że może być kochany naprawdę. I dzisiaj nie wiem, czy jeszcze jesteś. Czy tylko we wspomnieniu. Czy jeszcze myślisz o mnie ciepło, czy już tylko z ulgą, że to minęło. Ale jedno wiem na pewno. Gdybyś zapytała, co było najważniejsze w moim życiu — powiedziałbym: Ty. Gdy kochałaś mnie, gdy ja nie umiałem kochać siebie. - Czerwony