Budziłeś się w Wielkanocny Poniedziałek z dreszczykiem emocji, jakbyś szedł na bitwę. Śniadanie? Szybka bułka z serem, bo szkoda czasu. W głowie już plan: kogo pierwszego oblać? Chwytałeś, co było pod ręką – plastikowy pistolet na wodę (taki z bazaru, co czasem przeciekał), butelkę po oranżadzie albo, jak byłeś hardcore, wiadro. Wkładałeś stare adidasy, kurtkę, której nie szkoda, i leciałeś pod blok. Na klatce już słychać chichoty – ekipa gotowa. „Kacper, bierzesz wiaderko? Michał, dawaj, idziemy na Kasię i Martę!”.Podwórko zamieniało się w pole bitwy. Reguły? Proste: lej wodą, kogo popadnie, ale najlepiej kumpli albo dziewczyny, które piszczały i udawały, że się złoszczą. Czasem starsi chłopacy z osiedla robili zasadzki, więc trzeba było uważać, żeby nie wrócić do domu jak zmokła kura.
Nie było litości – Lany Poniedziałek to był dzień, kiedy każdy mógł być celem. Ganiałeś między blokami, czaiłeś się za drzewami, a serce biło jak szalone, gdy widziałeś koleżankę z klasy idącą chodnikiem. „Teraz!” – i chlust, woda prosto na kurtkę. Śmiech, wrzaski, czasem mała kłótnia, ale za chwilę wszyscy biegli dalej. Najlepiej smakowała akcja na sąsiada, co zawsze narzekał na hałas – jak udało się go oblać, to byłeś bohaterem podwórka.Sprzęt nie był fancy. Pistolet na wodę za piątaka z targu psuł się po godzinie, a butelki szybko kończyły amunicję. Ale to nie miało znaczenia – liczyła się adrenalina. Jak nie miałeś nic, to brałeś garść wody z kałuży (tak, to były czasy, gdy nikogo to nie brzydziło) i leciałeś do ataku. Dziewczyny czasem miały fory, bo tradycja mówiła, że to one są oblewane, ale i one potrafiły oddać – zwłaszcza jak miały starszego brata z wiaderkiem.
Po paru godzinach wracałeś do domu przemoczony do suchej nitki. Mama kręciła głową: „Znowu cały mokry! Marsz do wanny!”. Ale w oczach miała uśmiech, bo sama pamiętała te czasy. Siadałeś przy stole, jadłeś resztki wielkanocnego mazurka, a w głowie wciąż odtwarzałeś najlepsze akcje dnia – jak oblałeś Michała prosto w kaptur albo jak uciekłeś przed zasadzką starszaków.Nie było wtedy aparatów w telefonach, żeby nagrać „content”. Nie wrzucałeś stories na Insta z podpisem „Śmigus-Dyngus sztos!”. Liczył się moment – śmiech kumpli, zimna woda na karku, wolność i zero zmartwień. Wieczorem, wykończony, zasypiałeś z uśmiechem, marząc o kolejnym Lanym Poniedziałku.
Lany Poniedziałek w latach 90. uczył, że szczęście to mokre ciuchy, kumple i spontan. Bez fejkowych lajków, tylko prawdziwa radość z bieganiny i śmiechu. Tęsknimy za tym, bo to było szczere - woda lała się strumieniami, a serca płoneły frajdą. Łap takie chwile, bo to one zostają w pamięci na zawsze!
~ Świat jego oczami