Nie zdążyłem się pożegnać. Nie powiedziałem „do zobaczenia”, „będę tęsknił”, „kocham”. Nie ucałowałem ust. Nie przytuliłem tak mocno, żeby zapamiętać twoje ciepło. Po prostu… przestałaś być. W jednej chwili. W jednym uderzeniu serca, które postanowiło się zatrzymać — a moje wtedy przestało bić razem z Tobą. W domu ciągle jesteś. W kubku, który tylko Ty lubiłaś. W poduszce, którą zawsze zabierałaś na kanapę. W zapachu szamponu, który wciąż czuję na ręczniku. Nawet cisza mówi Twoim głosem. Tę samą melodię nuci pralka, gdy kończy pranie. Tak samo stuka zegar, kiedy zasypiam. Tak samo zapada noc, kiedy Ciebie nie ma. I wiesz, co jest najgorsze? Że nikt już nie pyta, jak się czuję. Jak TY się czujesz. Nie wspominają. Nie wypowiadają Twojego imienia. Jakbyś nigdy nie istniała. Jakbyś była snem, który się kończy i nie warto do niego wracać. A ja się z tym nie godzę. Nie potrafię żyć, kiedy mam wrażenie, że tylko ja pamiętam. Że tylko mnie to boli. Cierpię. Ale nie tak zwyczajnie. Nie, że boli mnie serce i oczy od łez. Cierpię w sposób cichy. Jak człowiek, który codziennie siada na kanapie i udaje, że wszystko jest okej, bo przecież nie wypada mówić o nieobecnych, gdy w tle leci serial i herbata stygnie w kubku. Nie było ostatniego spojrzenia. Ani szeptu, że będzie dobrze. I że damy sobie radę. Zabrakło szansy na „przepraszam”, „dziękuję”, „zostań jeszcze chwilę”. Wiesz, czego się boję? Że jeśli przestanę cierpieć… to tak, jakbym przestał kochać. Więc pozwól mi płakać. Niech boli. Bo to jedyne, co mi po Tobie zostało. Twój. Na zawsze🩸