Wieczorami wrzucam story, że wszystko u mnie okej. Że życie toczy się dalej. Że uśmiecham się częściej. Że kogoś mam… choć to tylko ja i cisza w mieszkaniu. A potem wracam do domu. Zdejmuję czapkę. Kurtkę. Twarz. Otwieram whisky i kładę się z telefonem. Nie po to, żeby pisać. Po to, żeby patrzeć na nasze zdjęcia. Po raz setny. I nadal boli jak pierwszy. Każdy tatuaż na Twoim ciele znam na pamięć. Każde zdjęcie przewijam powoli, jakby to coś miało zmienić. Jakbyś miała się nagle odezwać. Jakby któryś obrazek miał dopisać ciąg dalszy. Patrzę na Twój kontakt na Messengerze, i z każdą minutą łudzę się, że coś napiszesz. Chociaż „hej”. Chociaż kropka. Cokolwiek. Ale nie piszesz. A ja i tak patrzę. Nerwowo. Z nadzieją. Z głupią wiarą. Tak mijają mi miesiące. Tylko scrolluję, tylko piję, tylko tęsknię. Nie umiem przestać o Tobie myśleć. To mnie zabija. Jestem świetny w udawaniu. Wyćwiczony. Trenuję codziennie. Jakby to był sport — udawać, że nie boli. Ale boli. I gdybyś tylko wiedziała… jak bardzo tęsknię. Jak bardzo bym chciał mieć pewność, że kiedy on przy Tobie zasypia, Ty też myślisz, co u mnie. I co by było, gdybyśmy wtedy jeszcze raz spróbowali. Czerwony 🩸