Mam w telefonie Twój numer. Nie usunąłem go. Nie potrafiłem. Czasem sam się wyświetla — przy okazji, bez okazji, jakby przypominał, że są słowa, których nie powiedziałem, bo zabrakło mi odwagi. Tyle razy chciałem napisać tylko jedno. „Tęsknię.” Krótkie. Proste. Ale każde z tych siedmiu liter nosiłoby cały ciężar, którego nie potrafię unieść słowami. Bo wiem, że zapytałabyś: „Za czym tęsknisz?” A ja nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że tęsknię za Twoim śmiechem, który brzmiał jak dom. Za tym, jak poprawiałaś mi kaptur i mówiłaś, że wyglądam jak dzieciak, a potem śmiałaś się ze mnie tak, jak nikt inny nie potrafił. Tęsknię za tą ciszą, która między nami nie bolała. Za porankami, w których pachniała kawa, a ja czułem się mniej samotny, bo wiedziałem, że jesteś. Nie piszę „tęsknię”. Bo to słowo jest jak klucz — do drzwi, które zamknąłem drżącą ręką. Boję się, że jeśli je otworzę, znowu będę musiał zamykać. Z jeszcze większym bólem. Z jeszcze większym żalem. Więc noszę to słowo w sobie. W zaciśniętych zębach. W milczeniu po nocach. W piosenkach, które puszczam tylko raz. W wiadomościach, których nie wysyłam. Bo czasem największa miłość to ta, którą chowasz, żeby nie zniszczyć tego, co zostało. Nie piszę „tęsknię”. Ale jeśli kiedykolwiek to poczujesz — to wiedz, że nie przestałem. Po prostu nauczyłem się żyć z pustką, która ma Twoje imię i te siedem liter. Czerwony 🩸