Kiedyś, jak ktoś mnie skreślił, to siedziałem jak zbity pies. Rozkminiałem, co zrobiłem źle, analizowałem każdą rozmowę jak Sherlock na speedzie i prawie że robiłem exelki z "błędów mojego życia". Aż w końcu przyszło olśnienie… gdzieś między jednym a drugim zimnym kebabem o trzeciej w nocy. Po prostu: to nie zawsze moja wina. I to jest okej. Zrozumiałem, że nie z każdym da się pogadać jak z kumplem od lat. Że czasem ktoś patrzy na ciebie jak na kosmitę, bo masz inne priorytety niż drama i narzekanie. Nie biorę już do siebie tych cichych westchnięć, tych "on się zmienił" szeptanych jak wyrok. Może i się zmieniłem. Na lepsze, dziękuję bardzo. Dziś, jeśli odchodzę – to nie z fochów. Tylko z szacunku. Do siebie. Bo jeśli rozmowa z tobą wysysa ze mnie życiową energię szybciej niż poniedziałek rano, to… sorry, ale nie będę robił z siebie emocjonalnego Zorro. I nie, to nie jest egoizm. To jest BHP psychiczne. Więc jak mówię "Trzymaj się… z daleka", to nie z nienawiści. Tylko z ulgi. Bo jak ktoś był kiedyś ważny, a dziś go nie ma – to znaczy, że sam postanowił zejść z tej drogi. Ja po prostu nie zamierzam go gonić. I zanim ktoś powie "ale on się zrobił jakiś zimny" – nie, ziomek. Ja po prostu przestałem grzać ręce przy cudzych pożarach. - Adwokat Diabła