Kiedyś miałem kumpli. Wiesz, takich, co to zawsze byli obok. Śmiali się głośno, przybijali piątki, pili ze mną wódkę i gadali o marzeniach, jakbyśmy wszyscy lecieli w tę samą stronę. A ja – głupi – wierzyłem, że to jest właśnie przyjaźń. Ale życie, kurwa, to nie bajka. Z czasem zauważyłem, że niektórzy śmieją się najgłośniej, kiedy ty się potykasz. I że te piątki w plecy potrafią się zamienić w noże, jak tylko się odwrócisz. Nie robią tego zawsze od razu. Czasem udają dobrych. Czasem mówią ci, że jesteś zajebisty, a za rogiem życzą ci, żebyś spierdalał. To boli. Ale to też budzi. Bo wtedy zaczynasz rozumieć, że nie każdy, kto jest obok, jest z tobą. Nie każdy, kto cię zna, ci kibicuje. I nie każdy uśmiech znaczy „szanuję cię, bracie”. Czasem ten uśmiech to tylko maska, pod którą siedzi zazdrość. Taka cicha, brudna zazdrość, która nie znosi twoich sukcesów, bo przypomina im o ich własnym pierdolonym lenistwie. Ale wiesz co? To zajebiście ważna lekcja. Bo kiedy już to ogarniesz – przestajesz się rozdrabniać. Przestajesz szukać aprobaty tam, gdzie nigdy jej nie było. Zaczynasz budować swoje życie na swoich zasadach. I nagle się okazuje, że nie potrzebujesz tłumu. Wystarczy ci dwóch, trzech ludzi, którzy są prawdziwi. A reszcie – dziękujesz za lekcję i idziesz dalej. Z podniesioną głową. Z własnym celem. I z tą pierdoloną siłą, której nie da się kupić – bo wykuwa się ją z rozczarowań, zdrad i wniosków, które bolą. Nie musisz być dla wszystkich. Bądź dla siebie. I dla tych, co naprawdę są z tobą. Reszta? To tylko hałas. - Adwokat Diabła